Jestem z powrotem.
Od kilku dni jestem w mieście stolicznego zgiełku, pośpiechu,
ludzi, zarabiania pieniędzy; otulam się szczelnie kokonem z parującej herbaty, roślin,
które hodujemy na parapecie w kuchni, wspomnieniami gór i dzikich malin. Jest
we mnie ciągle spokój i póki co jeszcze potrafię działać powoli, zastanawiam się,
jak długo to potrwa, to moje małe zen – kiedy znów wpadnę w chorobliwy pośpiech
i uwierzę, że tak trzeba, bo inaczej nie można.
(póki co siedzę na balkonie i spijam ostatnie krople słońca,
piję czerwoną herbatę i wszystko we mnie jeszcze oddycha zielenią.)
Zmiany zawodowe nadchodzą, po raz kolejny okazało się, że
to, co je blokowało to lęk i sztywne schematy w głowie – wiara, że coś jest dla
mnie najlepsze, czegoś się nie da, że w inny sposób nie można.
Tymczasem wystarczyło otworzyć głowę na nowe pomysły, p r z e
s t a ć s i ę b a ć (p r z e s t a ć s i ę
b a ć!) i narzucać sobie własne ograniczenia.
(Później: tak bardzo jestem powolna, że pomyliły mi się dni
tygodnia – myślałam, że dziś jest wtorek (z o s t a ł a m we wtorku, zamiast być już w środzie) i mam do pracy na późniejszą godzinę,
tymczasem okazało się, że przecież jest już środa i za godzinę powinnam być w
pracy…. Ah, zen ;) )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz