StatCounter

niedziela, 21 września 2014

Czas przejśćia.



Ostatnie dni były słoneczne, dlatego każdy wolny poranek starałam się spędzać na balkonie. Mieszkanie na ostatnim piętrze, na cichym zielonym osiedlu ma tę zaletę, że jeśli balkon jest szczelnie zasłonięty przed oknami sąsiadów – można na nim mieć małą prywatną plażę.

I tak oto przez ostatnie dni byłam jak kwiat – wystawiałam się do słońca, moja skóra powolutku brązowiała, gładka od promieni słonecznych. Pracowałam z domu, o ile się dało, moim biurem był koc, komputer i rozrzucone obok książki. 

A dziś już mgły o poranku – prześwietlona pajęczyna na tle zrujnowanego muru, nagła czerwień jarzębiny, liście drzew bardziej żółte niż zielone. I ten świeży chłód, który pojawia się w czasie, kiedy ziemia składa się do odpoczynku.

czwartek, 18 września 2014

potrzebę biegu ma się we krwi.

To  już ten moment, kiedy się na powrót zadomowiłam, kiedy całe moje wnętrze wyrywa się do następnej podróży. Cieszy codzienność, póki co udaje mi się w niej gładko funkcjonować, natomiast coraz wyraźniejsza staje się potrzeba ruchu, zmiany, spakowania plecaka i ruszenia w drogę, by choć przez kilka dni być gdzieś indziej. Patrzeć w inne chmury, mijać inne miejsca, uśmiechać się do innych ludzi, pić herbatę przy innym stole.
Ruszyć, poczuć pęd, drogę, zmienność.
(nomadycznosć, cygańskość, włóczykijstwo stosowane.)

niedziela, 7 września 2014

yellow submarine



Przepis na udane życie na łodzi:

Weź grupę znajomych (mogą nie znać się wcześniej, jednak wskazane jest, by potrafili przeżyć na małej przestrzeni, chodzić boso, wskakiwać do wody, by pomóc przy cumowaniu łodzi, żyć w warunkach leśno – jeziornych. Jeśli ktoś z nich ma cechy fobii społecznej  to dobrze, by miał swoje sposoby na oddalenie się od towarzystwa jednocześnie pozostając wraz z nim na małej przestrzeni, przykładowo: czytanie książki, zamyślanie się, wpatrywanie się w wodę, obserwacja zachodów słońca, przyjazne milczenie).









Przykładowe codzienne zajęcia: mycie łodzi, robienie śniadań, robienie przekąsek, robienie obiadów, rozmowy rozmowy rozmowy, żarty, opowieści, wskakiwanie do jeziora, granie w gry, łowienie ryb i wyrzucanie ich z powrotem do jeziora, tworzenie, wymyślanie, gry słowne, śmiechy, picie rumu, dokonywanie abordażu, pływanie w jeziorze, poranne gimnastykowanie się, czytanie, pisanie, wymyślanie, śpiewanie, granie na bębnie, granie na gitarach, granie na flecie, pisanie dziennika pokładowego, zakupy w mijanych wioskach, rozpalanie ognisk, robienie kolacji, nocne śpiewanie przy ogniu, pieczenie ziemniaków, czekanie na wschód słońca, wymiana obserwacji i wiele wiele innych. 







Jedzenie na łodzi:

 Hitem wyprawy stał się kociołek (vel prażonka lub pieczonka).

Standardowo robi się go mniej więcej tak: kroimy w plasterki ziemniaki, boczek, kiełbasę i cebulę. Dno kociołka wykładamy boczkiem (jeśli go mamy), na to kładziemy plasterki ziemniaków, później kiełbasę, później cebulę, przyprawiamy (solą i pieprzem) i ponownie: boczek, ziemniaki, kiełbasa, cebula…. Aż do wypełnienia całego kociołka.

Nasz codzienny kociołek (brytfanka, którą wkładaliśmy do ogniska) był bardziej zróżnicowany, według żeglarskiej diety „gotuj, co masz”. I tak łączyliśmy – ziemniaki, cebulę, kiełbasę, czerwoną paprykę, cukinię, czosnek, pomidory, plasterki sera w ilościach dowolnych (tj. takich, jakie akurat mieliśmy). Doprawialiśmy solą, pieprzem, ziołami prowansalskimi ( dopóki je mieliśmy). Koniecznie trzeba dodać oleju i wody, żeby kociołek się nie przypalił (zwłaszcza, jeśli stoi w ognisku, którego płomienie potrafią być zmienne ;) )
Obecni na pokładzie wegetarianie przygotowywali własną wersję kociołka: ziemniaki, cebula, cukinia, pomidory, papryka, soczewica, ciecierzyca, raz dodano nawet kaszy gryczanej… (moglibyśmy nakręcić kilka odcinków programu kulinarnego dla żeglarzy, pod znamiennym tytułem „gotuj co masz i tak wszystko zostanie zjedzone”).

Po zachodzie słońca, przy ogniu, wśród drzew, w dźwiękach gitar i bębnów, w śpiewie mijały kolejne godziny, aż witał nas wschód.







środa, 3 września 2014

powolność powrotów.


Jestem z powrotem.
Od kilku dni jestem w mieście stolicznego zgiełku, pośpiechu, ludzi, zarabiania pieniędzy; otulam się szczelnie kokonem z parującej herbaty, roślin, które hodujemy na parapecie w kuchni, wspomnieniami gór i dzikich malin. Jest we mnie ciągle spokój i póki co jeszcze potrafię działać powoli, zastanawiam się, jak długo to potrwa, to moje małe zen – kiedy znów wpadnę w chorobliwy pośpiech i uwierzę, że tak trzeba, bo inaczej nie można.
(póki co siedzę na balkonie i spijam ostatnie krople słońca, piję czerwoną herbatę i wszystko we mnie jeszcze oddycha zielenią.)
Zmiany zawodowe nadchodzą, po raz kolejny okazało się, że to, co je blokowało to lęk i sztywne schematy w głowie – wiara, że coś jest dla mnie najlepsze, czegoś się nie da, że w inny sposób nie można.
Tymczasem wystarczyło otworzyć głowę na nowe pomysły, p r z e s t a ć  s i ę  b a ć (p r z e s t a ć  s i ę  b a ć!) i narzucać sobie własne ograniczenia.

(Później: tak bardzo jestem powolna, że pomyliły mi się dni tygodnia – myślałam, że dziś jest wtorek (z o s t a ł a m we wtorku, zamiast być już w środzie) i mam do pracy na późniejszą godzinę, tymczasem okazało się, że przecież jest już środa i za godzinę powinnam być w pracy…. Ah, zen ;) )