Wiele lat temu temu autostop był jednym z moich podstawowych
wakacyjnych ( i nie tylko) sposobów przemieszczania się. Pył, kurz, drogi –
miejskie, wiejskie, pola, miasta. W Polsce i za granicą.
Mnóstwo poznanych ludzi, mnóstwo przygód. Sytuacje, które
potencjalnie mogły stać się niebezpieczne, a także sytuacje, kiedy nowopoznani
ludzie okazywali się mieć serce na dłoni.
Chociażby: człowiek, który zatrzymał się dla nas w środku
nocy, kiedy to nagle musiałam wracać z Włoch do Polski. Który po dwóch
godzinach jazdy zaprosił nas do siebie do domu, byśmy nie mokli w nocnym
deszczu. Pomimo moich początkowych myśli (morderca, który chce nas zwabić do
siebie do domu, mówi, że jest psychoterapeutą, bo chce zdobyć nasze zaufanie,
taki podróżny Hannibal Lecter, który jeszcze nam mówi, że mieszka na zamku..)
Zaryzykowaliśmy. Faktycznie był psychoterapeutą, faktycznie
mieszkał w zamku (dokładnie – w pięknym mieszkaniu znajdującym się na
podzamczu). Przygotował nam posłanie w różowym pokoiku dziecięcym swojej córki.
Rano zjedliśmy pyszne śniadanie i odwiózł nas na wylotówkę.
Czy też podróż przez bułgarskie góry – gdzie zatrzymywał się
każdy przejeżdżający człowiek, żeby podrzucić nas chociaż kawałek, a kiedy nie
było wystarczająco dużo miejsca – przywiązywał nasze plecaki do przyczepy.
Mogłabym mnożyć kolejne i kolejne przykłady.
A już za dwa dni znów plecak na plecy i autostop w doborowym towarzystwie. Najpierw Węgry, a później Rumunia.
Mniam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz